Dlaczego taki tytuł posta. Zaraz się dowiecie.
Na długi listopadowy weekend zostałem zaproszony jako instruktor na I jesienne manewry taktyczno-obronne do Mirosławca. Tam poprowadziłem zajęcia z wiązania węzłów, lekkiego surwiwalu jeżeli tak można w ogóle nazwać surwiwal i trochę zabawy na linach.
Wcześniej wspomniana zabawa mogła się skończyć mega tragedią dla mojej osoby.
POWÓD - RUTYNA.
Od wczoraj już wiem i zawsze będę dążył do tego żeby robić coś dwa razy, żeby zapobiec jakiejś tragedii i okaleczeniu. To co zrobiłem nie było wcale zamierzone. Zanim podjąłem decyzję o zjechaniu na linie wiele razy się nad tym zastanawiałem . Niestety brak wyobraźni a raczej brak uprzęży, sprawił że upadłem z wysokości ponad 3 metrów robiąc co najmniej jeden obrót w powietrzu. Czy bolało - cholernie. Najgorsza byłą krew wylewająca się z moim ust, strach że zrobiłem sobie coś ogromnie złego. Na szczęście nic większego mi się nie stało.
Po całym zdarzeniu czułem się jak gnój, głupek, idiota. Instruktor mówiący o bezpieczeństwie i należytym zachowaniu oraz jak budować zjazdy i mosty dokonuje takiego błędu. Niewybaczalnego błędu na oczach podopiecznych. Po prostu strzał w kolano. Gol do własnej bramki.
Ciężko mi z tym, nie wolno dokonywać takich błędów, z tego wszystkiego to boli najbardziej, stłuczenia przejdą, ból minie ale stracenie w oczach "kursantów" to najgorszy moment w życiu każdego nauczającego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz